Pojemność baterii a zasięg roweru nowe
13/04/2021Ciechocinek – Dobrzyń n.Wisłą (10 2019, 116 km)
Przygotowania
To był nasz pierwszy wspólny dłuższy i więcej niż 1-dniowy wyjazd rowerowy. Inspiracją do niego był odcinek programu „Kuchenne rewolucje” Magdy Gessler, realizowany w Gospodzie pod Rumianym Jabłkiem w Glewie. Tak nam się tam spodobało, że postanowiliśmy wspólnie odwiedzić ten przybytek w nadchodzący weekend. Wtedy jeszcze dziewczyny nie wiedziały, że w głowie rodzi mi się nieco przewrotny plan. Liczyłem na to, że na fali chęci odwiedzenia gospody, Paula i Zocha „prawie nie zwrócą uwagi” na fakt, że mamy tam jechać rowerem. Stawiałem na jakiś cud, podobnie jak mój szkolny kolega Tomek za młodu, podczas lekcji angielskiego.
O szło to tak. Podczas jednej z godzinnych indywidualnych lekcji angielskiego pojawiła się u Tomka paląca potrzeba zażycia podwójnej dawki środka na wzdęcia. Wychodził już 2-krotnie do toalety pod innym pretekstem, jednak ile można? Wpadł więc na pomysł, że będzie stopniowo, pomału przynosił sobie ulgę. Obawiał się mocno o szczególnie niepożądane w tej sytuacji efekty akustyczne, nauczycielka siedziała przecież około metr od niego. Nagląca potrzeba znów okazała się matką wynalazców. Wpadł na pomysł delikatnej, krótkiej, niezauważalnej próby. Bardzo ostrożnie to zrealizował i … udało się!. Nic, żadnego efektu. Pierwszy sukces, ale za mały wg żołądka. Potrzeba dalej paliła w trzewia jak diabli, więc po pierwszym sukcesie, uważnie jak saper, przystąpił do misji właściwej. Z początku wydawało się, że plan wypalił. Żaden podejrzany odgłos go nie zdradził. Jednak równie szybko i gwałtownie z poczucia sukcesu i małej euforii wybił go nos. Jak się z resztą za chwilę okazało, nie tylko jego. Nauczycielka nagle spojrzała na niego dziwnie i przenikliwie. To jedna z tych chwil, kiedy chcesz zapaść się pod ziemię. A pod nogami betonowa podłoga… Uratował go, przynajmniej tak sobie dziś to tłumaczy, jego refleks i stary wyrzeł właścicielki. Spojrzał na niego wymownie, następnie na anglistkę, a ona zdecydowanie do psa: Buba, wynoś się natychmiast z pokoju!
Jednak cud w mojej obecnej sytuacji nie nastąpił. Po doprecyzowaniu całości zamysłu, Paula i Zosia spojrzały mi głęboko i przenikliwie w oczy. Radości i entuzjazmu w tym wzroku nawet największy optymista by się nie doszukał. Wyzwanie pojawiło się w całej okazałości. Do tej pory rowerowym największym osiągnięciem dziewczyn był wypad do Torunia, a więc poniżej 50 km. Tym razem miało być ok. 120 w 2 dni. Moje córki wyjazdy ze mną ironicznie ochrzciły hasłem „Hej przygodo!”, jako że są one nierzadko straszno-śmieszne (w trakcie strasznie, po powrocie raczej śmieszne). Obiektywnie rzeczywiście ciężko jest temu zaprzeczyć ?.
Przygotowałem więc pieczołowicie plan A, B i C. Z duszą na ramieniu przedstawiłem je następnego dnia i… się udało. Oby tylko październikowa pogoda nie spłatała figla.
Ruszamy
Po wieczornym pakowaniu i pożywnym śniadaniu ruszyliśmy. Trafił się nam piękny, ciepły, jesienny weekend.
Droga do Nieszawy cieszyła kolorami złotej polskiej jesieni.
Dotarliśmy do Włocławka. To przemysłowe miasto nie rozpieszcza romantycznymi uliczkami i średniowiecznymi zaułkami. Jednak dużą jego część można przejechać ścieżkami rowerowymi dobrze odseparowanymi od ruchu samochodowego.
Lewobrzeżna część miasta kapitalnie wykorzystuje naturalne walory Wisły, które można podziwiać z długiego bulwaru.
Włocławska tama sama w sobie jest ciekawym zakończeniem Zalewu Włocławskiego, ciągnącego się od Płocka. Być może dotrę kiedyś do zdjęć, które przedstawiają proces samego zalewania z 1970 r.
Na prawym brzegu rzeki, w dolnej części tamy stoi krzyż upamiętniający miejsce znalezienia zwłok zamordowanego w 1984 r. przez służby SB księdza Popiełuszki.
Prawy brzeg Zalewu
Droga do Glewa wiodła przez wioski z niskim natężeniem ruchu samochodowego, przez urocze pagórki, wzdłuż posiadłości z widokiem na Zalew. Pod napotkaną dziką jabłonią zrobiliśmy sobie małą przerwę, racząc się jej owocami.
Pod napotkaną dziką jabłonią zrobiliśmy sobie małą przerwę, racząc się jej owocami.
W końcu dotarliśmy do gospody. I ten punkt planu był naszą skuchą. Był to pierwszy weekend po emisji programu i jadłodajnia była pełna gości. Na kartacze Magdy Gessler czekaliśmy ponad 1,5h. Fakt, że bardzo przyjemnie, bo przy popołudniowym słońcu, na leżaku i z kuflem orzeźwiającego piwa z widokiem na Zalew.
Kartacze były bardzo smaczne, choć Pauli zdaniem dudy nie urywało. Chyba po programie poprzeczkę postawiła ultra-wysoko. Na deser, przed dalszą jazdą, zjedliśmy porcję szarlotki domowego wypieku z lodami. Tu byliśmy zgodni - szału nie było.
Wieczorna przygoda
Gdy zapadał wieczór wyjechaliśmy w kierunku Dobrzynia, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Po chwili zew „hej, przygodo” nas dosięgnął. Zerwał się łańcuch w rowerze Pauli. Okazało się, że niestety nie zabrałem ze sobą skuwacza. I co tu robić zimnym, październikowym wieczorem, na wygwizdowie, bez odpowiednich narzędzi, kiedy 2 kobietki patrzą na Ciebie z przekonaniem, że zaraz coś wymyślisz?
Najpierw szliśmy prowadząc rowery. Ale dystans do celu – ok. 8 km, nasze tempo, coraz niższa temperatura, kamienista nawierzchnia szybko zweryfikowały ten sposób. Postanowiliśmy wrócić do asfaltowej drogi. Była dość ruchliwa, ale równa. Paula wsiadła na rower, Zosia na swój, a ja zamieniłem się w osła. Tzn. nie ciągnąłem, ale pchałem przez jakieś 7 km swoje nie tylko rowerowe szczęście.
Po 22:00 w różnych emocjach dotarliśmy do celu. Zobaczyliśmy nasz miły pokoik, ładną kuchnię i wykochany ogród pensjonatu. Rozpakowaliśmy rowery, wnieśliśmy torby do naszego chwilowego azylu. Już cieszyliśmy się na gorącą herbatę, ciepły prysznic, wygodne łóżko i jutrzejsze śniadanie, kiedy naszły nas wątpliwości. Rzeczywiście, po dłuższej rozmowie z gospodarzem zrozumieliśmy, że trafiliśmy do innego pensjonatu. A sił witalnych i emocjonalnych mocno brakowało. Ale przeprosiliśmy, z powrotem zapakowaliśmy rowery i ruszyliśmy do zarezerwowanego noclegu.
Dotarliśmy tam ok. 23:00. Okazało się, że serdeczna gospodyni prowadzi również salę weselną i akurat była jakaś impreza. Zostaliśmy poczęstowani herbatą i świetnym ciastem. Zastanawialiśmy się, jak zmęczone dziewczyny poradzą sobie z jutrzejszą drogą powrotną. Tak zasnęliśmy zmęczeni.
Droga powrotna
Ranek upłynął mi na szukaniu sposobu na ogarnięcie tej pechowej awarii. Ze skuwaczem byłoby to kwestia kilku minut. Ale po co komu skuwacz na pierwszej wycieczce z kobietkami ?. Jak naprawić 10-rzędowy łańcuch bez odpowiednich narzędzi. Gospodyni udostępniła warsztat męża. Tam siedziałem, szperałem, kombinowałem i jakimś cudem znalazłem sposób na jego naprawę. Przy pomocy Pauli i Zośki udało się go zakuć. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Zaczęliśmy od punktu widokowego na północną część Zalewu
Początkowo jechaliśmy po drodze wojewódzkiej, która była jednak zbyt ruchliwa. Postanowiliśmy więc skręcić w ciemno w kierunku Zalewu, ryzykując słabą jakość nawierzchni. Jadąc małym wąwozem, między polami, dotarliśmy do uroczej przystani w Zarzeczewie.
Tu urządziliśmy sobie pierwszy postój na z widokiem na skąpaną w słońcu marinę z żaglówkami.
Jadąc dalej, w dobrych nastrojach, przez Szpetal dotarliśmy do pomnika Obrońców Wisły z 1920 r z panoramą Włocławka.
To świetne miejsce na chwilę odpoczynku i kawę.
Kolejny etap to droga prawobrzeżem do promu w Nieszawie. Jesienny, słoneczny las rozpieszczał nas swoimi kolorami, delikatnym słońcem i śpiewem ptaków.
Złocista aleja na wyjeździe z Bobrowników, skąpana w popołudniowym słońcu, upiększyła dojazd do promu w Nieszawie.
Zachód słońca przypomniał, że pierwsza wspólna mini-wyprawa nieubłagalnie dobiega końca.
Podsumowując, dziewczyny fizycznie bardzo dobrze zniosły tę ponad 100-kilometrową wycieczkę. Uwierzyły w siebie i chyba złapały bakcyla do wycieczek rowerowych (później okazało się, że na pewno ?). A mi w głowie świtała już następna.