Nieplanowana, sierpniowa, niedzielna rowerowa wycieczka po Kujawach, oddech po killku długich dniach pracy. Kruszwica, mój pierwszy, samotny dłuższy wyjazd rowerowy kilka lat temu. Do dziś pamiętam tę obawę – czy dam radę zrobić te ok. 100 km? Ciekawe, czy kilka lat później mój odbiór trasy i miasta będzie podobny?
Jadę przez pola nakreślone kolorami dojrzałego lata. Po jasnozielonej, żywej, budzącej do życia wiośnie i pierwszej, też jeszcze świeżej części lata, przyszła pora na to dojrzałe, sierpniowe. Kujawski krajobraz zdominowały złoto-brązowe prostokąty rżysk i połacie rudo-szarej gleby po wykopkach, poprzecinane ciemnozielonymi liniami drzew i krzaków. Rolnicy zebrali już to, co było do zebrania. Minęły tylko 2 miesiące od wyjazdu na Kaszuby. Cały tamten wyjazd okraszony był wesołym, wszędobylskim śpiewem słowików zawieszonych nad polami. Dziś już nie śpiewają – wyraźnie czuję tę pustkę, jest trochę nostalgicznie. Ptasie melodie wrócą w przyszłym roku. Czuję odwieczną cykliczność natury i przemijanie.
Znam te widoki prawie na pamięć. Jak więc naskrobać coś ciekawego? Sięgam po pomoc do Bobkowskiego. XX-wieczny mistrz polskiej prozy pomaga i onieśmiela zarazem. Co on naszkicowałby z takiego wyjazdu?
Schowany gdzieś z boku dworek w ruinie, za to w parku z dającym cień i trochę ochłody pod starodrzewiem. Miejsce na chwilę relaksu i łyk wody. Od ostatniego razu pojawiła się tu żółta, jakby tymczasowa brama.
Pani spacerująca z wnuczką patrzy na mnie podejrzliwie i sepleniąc zadaje pytania, trochę irytujące. Nie przedstawiła się, ale chce wiedzieć co tu robię i dlaczego fotografuję. Po przełamaniu nieufności tłumaczy, że ktoś kupił pałacyk i teraz to teren prywatny, więc nie powinienem tu wchodzić. Jednak furtka była otwarta na oścież, nie było też żadnej informacji, że to teren prywatny, więc skąd niby miałem wiedzieć? Z rozmowy wynika, że nie jest związana z nowym właścicielem ani nawet go nie zna. Ale jakoś czuje się w mocy pilnować terenu dworku. Swoją głęboką społeczną nieufność potwierdza mówiąc z przekonaniem, że właściciel powinien rozpocząć od wymiany ogrodzenia i zamknięcia bramy. Smutne.
Ścieżka rowerowa w Zakrzewie zawstydza samorządowców Ciechocinka. Tzn. powinna, bo jestem przekonany, że tak nie jest. Projekt, nawierzchnia, wykonanie, oznaczenie i ogarnięcie ciechocińskich ścieżek wskazują, że urzędnik za nie odpowiadający ani nie jeździ rowerem, ani nie jest zainteresowany efektami swojej pracy. Zakrzewo - kilkusetosobowa wioska - rowerową jakością bije nas niestety na głowę.
Szkoła i kościół w Sędzinie. Widać, że oba miejsca mają świetnego gospodarza. Cieszą oczy swoim wykochaniem.
Soczysta zieleń równego, mięsistego trawnika kościelnego parku, cień gęstych, dojrzałych drzew, drewniana bryła świątyni – wyglądają zapraszająco, szczególnie w sierpniowy, słoneczny dzień.
Jadę dalej, kolorowy rząd kwiatów – nieczęsty tego wyjazdu motyw fotograficzny. Ostre słońce, susza, krajobraz usiany polami uprawnymi – żółcie i szarości dominują po horyzont.
Niespodziewanie odkrywam w nim oazę bujnego owadziego życia. Z miejsca przychodzi na myśl aforyzm Sztautyngera: „Rzekła lilia do motyla, nikt nie patrzy, niech pan zapyla” Oto Pan Motyl Bielinek Kapustnik. Przyleciał na ucztę. Starannie się usadawia, rozwija długą trąbkę, z lubością zanurza ją w kielichu. Chwilę szuka raju dla zmysłów. Oczami wyobraźni widzę, jak robi to z zamkniętymi oczami. Znalazł. Znieruchomiał i pije, pije bezwstydnie czerpiąc rozkosz z każdej kropli słodkiego nektaru.
Udaje mi się złapać tę lubieżną mikroscenę w kadr, zanim nie odleciał nasycony.
Przez pola, łąki i lasy docieram do Kruszwicy. Kąpiel w Gople ma dać orzeźwienie. Na brzegu spoglądam na wodę – z pewnością ani woda ani dno nie wyglądają zachęcająco.
Waham się, czy popływać. Jadę dalej w poszukiwaniu plaży i piaszczystego dna. Mam. Fajna plaża, pomost, piasek. Tu jednak dowiaduję się, że kilka dni temu w wodzie wykryto bakterie coli i jest zakaz kąpieli. Więc z orzeźwienia w wodzie nici. Pozostaje chwila relaksu na plaży w przyjemnym cieniu drzew.
Żołądek zaczyna przypominać o swoich prawach. Nie chcę jeść w okolicach wieży Popiela, w letni weekend to miejsce spędu amatorów schabowego. Mapy gugla nie pokazują wielu propozycji. Objeżdżam więc centrum Kruszwicy w poszukiwaniu czegoś kameralnego i sympatycznego. Pomimo lata i sąsiedztwa Gopła, miasto wygląda smutno i przygnębiająco.
Niewesoły obraz Kruszwicy celnie oddaje sklep na betonowym rynku z zaniedbanymi kamienicami Cenowy Raj – nieważne co oferuje i jakiej jakości, dla suwerena najistotniejsze, że tanio. Dla tych, co jeszcze mają wątpliwości co do oferty, właściciel łopatologicznie powtórzył nazwę przybytku.
Nagle na mostku dla pieszych i rowerów widzę niezbyt wysokich lotów, za to prawdziwie kumpelski tekst o Pryszczolu. Nie wiedzieć czemu wywołuje to wspomnienia ze szkoły i śmieję się w głos.
Nie znalazłem nic przekonującego moje trzewia, więc skierowałem się w sąsiedztwo Wieży Popiela – turystycznej atrakcji Kruszwicy. Jej otoczenie to festiwal nieokiełznanych reklam i kakofoni dźwięków: muzyki przeróżnej, ale z pewnością lekkiej, nawoływania sprzedawców barów, ryku silników motocyklowych i rozmów. Jednym słowem i jak widzę po frekwencji: popularne miejsce na letnie, niedzielne, spokojne, rodzinne popołudnie. Beztroska gawiedź zajada się dobrem wszelakim oferowanym wokół wieży. dogadza . Prym wiodą lody, dalej zapiekanki, hamburgery, wata cukrowa, szejki, frytki, papierosy. Jasno widać, że warzywa czy owoce z pewnością nie są podstawą weekendowej diety.
Kolejna obserwacja, spora część miłośników kulinarnych przybytków sąsiedztwa Wieży Popiela spacerów w dowolnym wyścigu lekkoatletycznym przegrałaby wyraźnie, nierzadko, jak mawiają chyba koniarze, o dwie długości, z własnym brzuchem.
Duża część miasta jest jednak zaniedbana i wizualnie zaśmiecona krzykliwymi, nieuporządkowanymi, reklamami.
Podsumowując Kruszwicę. Z turystycznego i estetycznego punktu widzenia – wiem, jest to przykre dla mieszkańców – nie polecam. Wg mnie atrakcyjne są tylko półwysep, na którym stoi wieża i całkiem długa przyjeziorna promenada.
Popołudnie płynie, głód zaspokojony, pora wracać. Po drodze w lesie napotykam nie pierwszy niestety przykład harmonii i szacunku suwerena dla matki natury. Dobrze, że jestem sam, bo nie tylko w myślach wyrażam swój gwałtowny sprzeciw przeciw takim prostackim praktykom.
Popołudnie płynie, głód zaspokojony, pora wracać. Po drodze w lesie napotykam nie pierwszy niestety przykład harmonii i szacunku suwerena dla matki natury. Dobrze, że jestem sam, bo nie tylko w myślach wyrażam swój gwałtowny sprzeciw przeciw takim prostackim praktykom.
Dojeżdżam do ładnego, drewnianego kościół w Pieraniach. Ładny, z zewnętrzną dzwonnicą.
Doinwestowany kwotą co najmniej 15 mln zł, co wiem ze starszych tabliczek o dotacjach, te nowsze już takiej informacji nie mają. Kwota niebagatelna jak na taki niewielki obiekt. Z wielu wyjazdów wiem, że kościoły są bardzo szczodrze obdarowywane dotacjami przez rządzących. Tych 15 mln jakoś tutaj nie widzę. Owszem, kościół jest zadbany, gont na dachu w dobrym stanie. Ale że to kosztowało 15 mln plus kwoty nieujawnione na tabliczkach. Mam poważne wątpliwości.
Do tego dochodzi cel dotacji: wsparcie dla zabytków naszego województwa. Skoro to publiczne pieniądze, kiedy i jak mogę zwiedzić kościół?
Przykry widok spotkał mnie na tyłach zadbanej, przykościelnej plebanii z figurką miłosiernego Jezusa od frontu.
Beneficjentów publicznego wsparcia nie interesuje codzienny los czworonożnych mieszkańców. Z tej dotacyjnej fortuny nic nie skapnęło na kojce dla czworonożnych mieszkańców plebani. Pomimo swojego dojrzałego wieku żyją na co dzień przywiązane ciężkim łańcuchem.
W końcówce wyjazdu natknąłem się na „perełkę” małej architektury i zgrabnej stylizacji marketingowej Zadziwiające, jak właściciel tego przybytku niewielkimi środkami oddał swoją nietuzinkową interpretację estetycznego eklektyzmu.
Na koniec przytrafiły się płaskie jak naleśnik cumulusy. Nigdy takich nie widziałem.